Niewidzialne. Część 2.
O Burkina Faso pisze Artur Pałyga.
Zadawałem sobie i ludziom pytanie przez cały ten pobyt, dlaczego oni tam żyją? Dlaczego nie wyjadą? Dlaczego zostają, budują domy, rodzą dzieci w miejscu, gdzie przez trzy miesiące jest tropikalnie i ulewa niszczy domy, a przez dziewięć miesięcy pustynnie i zwierzęta i ludzie padają z pragnienia. Gdzie ziemia jest ciężka do uprawy, bo wymieszana z piaskiem, a co jakiś czas nawiedzają ją kataklizmy, jak kilkuletnia susza. Przecież świat jest wielki, miejsca nie brakuje, po co się tu męczyć?
Błąd jest w tym pytaniu. Co to znaczy - wyjadą? Wyjechać można do Dżibo na targ. Wyprawić się można, bo to już wyprawa, do stolicy, do Ouagadougou, jeżeli ma się naprawdę ważne interesy i możliwość zatrzymania się gdzieś lub u kogoś w stolicy. Można ewentualnie maszerować, jak krokodyle, które, gdy zaczyna się pora sucha, wędrują gromadnie wiele kilometrów do wielkiego jeziora w Ouaga. Można, jak krokodyle, zrobić wspólny marsz na południe, przedrzeć się do Ghany lub do Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie podobno, tak mówią, żyje się trochę lepiej. Tylko co tam robić? Tu przynajmniej ma się ten kawałek piaszczystej ziemi. Tam nie ma się nic. Na północ nie ma po co maszerować. Tam jest Sahara i Mali, gdzie toczy się wojna. To stamtąd uciekają tu. Wzdłuż granicy z Mali, ciągną się w Burkina namioty uchodźców, dla których ta czerwono-żółta ziemia tu i ten kraj są zbawieniem. Więc nie jest tu tak źle. Jak widać, może być gorzej.
Kiedy wysiadłem z samolotu, kiedy postawiłem, jak to się mówi, stopę, na afrykańskim kontynencie, uderzyło mnie gorące powietrze. Słowo honoru, byłem przekonany, że od nagrzanych silników lotniczych taki podmuch. No ale to nie mijało. Takie powietrze, jakby się weszło do łazienki, w której ktoś właśnie odbywał gorącą kąpiel. I ten charakterystyczny zapach, który jest tam przez cały czas. Nie mam jeszcze pomysłu, jak go opisać. On nie jest ani nieprzyjemny, ani przyjemny. Jakby coś sączyło się ze środka Ziemi. Po dziesięciu minutach poczułem, jak ubranie zaczyna lepić się do ciała. W hali odpraw wentylatory pod sufitem. Aż miło postać. A trochę stoimy, bo jest kolejka do odprawy. Ogłoszenie, że przepraszają za utrudnienia, ale wprowadzili właśnie nowy system. Trzeba przyłożyć do skanera dłoń, potem drugą, potem kciuk, potem drugi. Odpowiednio przyłożyć. W mojej kolejce nikomu się nie udaje, choć każdy próbuje po kilka razy. Za każdym razem strażnik pochyla się, wysuwa swoją dłoń z okienka i układa dłonie dłonią strażniczą. Cierpliwie, precyzyjnie, skutecznie. Ale zawsze najpierw daje szansę.
I znów czekanie. Na bagaże. Nie wychodzą wszystkie naraz, ale kap kap po kilka. Czekamy. Czekamy. Czekamy do końca. No niestety. Jeden nasz nie dotarł. Załatwianie formalności, wypisywanie druków. Zanim udaje się dopełnić wszystkich formalności, poza nami nie ma już na lotnisku żadnych pasażerów. Nie ma już też celników. Nie chciało im się czekać. Poszli sobie. Spokojnie i bez kontroli przechodzimy więc z naszymi wielkimi torbami, uff.
Już w drodze do taksówki jedna z toreb wyślizguje mi się i przez chwilę tracę kontrolę nad całością. Momentalnie podbiega dwóch facetów, którzy biorą wszystkie bagaże i szybciutko przenoszą je do taksówki. Wpychają je do niej. Lidia daje jednemu monetę. Walą w szyby. Krzyczą coś, pokazują monety.
- Nie wiem, ile im dałam. Może za mało?
Taksówkarz uspokaja, że to nie jest obowiązkowe. Odgania ich. Dopóki mogą, intensywnie zgłaszają pretensje i nie wiemy, o co.
Sprawa wyjaśniła się dopiero nazajutrz, kiedy spotkaliśmy jednego z nich. Okazało się, że monetę dostał tylko jeden, a drugi nie. A pomagali obaj. Ten, który dostał, nie miał zamiaru się dzielić z kolegą, tylko wspierał go w pretensjach, że też powinien dostać. Potem już zawsze staraliśmy się tego przestrzegać. Żeby dawać wszystkim, a nie jednemu.
Taksówka grzechocze, chrzęści i szeleści.
- Nie jest źle. Zatrzymuje się na czerwonych światłach - mówi Lidia. - I w całkiem niezłym stanie technicznym, jak na Afrykę.
Jest ciemno. Pomimo miejskich świateł, ruchu samochodowego, światełek ze straganów i sklepików, jest ciemno. Półmrok. Zatrzymujemy się przed hotelem Delwende przy ulicy Patricka Lumumby. Upewniam się, czy to jest centrum stolicy. Tak, to jest centrum.
Delwende to tytuł bodajże jedynego znanego w świecie filmu burkińskiego. Film opowiada o losie kobiet uznanych za -pożeraczki dusz-, inaczej mówiąc, za czarownice, które komuś zaszkodziły, i które z tego powodu zostają wygnane ze społeczności, co często jest równoznaczne z wyrokiem śmierci.
Delwende w języku moore oznacza -w rękach boga-, -u boga-. Słowo -wende- oznacza -bóg-.
Myślę sobie, że w naszej części świata nawet najbardziej religijne, żarliwe, manifestacyjnie pobożne organizacje nie nazwałyby hotelu "U Boga".
Pytanie, o jakiego boga chodzi? Kogo lub co mieli na myśli ci, którzy tak nazwali ten hotel.
W korytarzu hotelu Delwende wita nas znaczek - chatka czarownika, a w niej twarz diabełka.
- To nie diabełek, tylko maska. Fetysz - tłumaczy Lidia.
Znaczek jest symbolem używanym przez burkińskie Ministerstwo Turystyki. Fetysze, czary, czarownicy, maski to popularne rzeczy w Burkina Faso, a Pobe Mengao, do którego jedziemy, jest jednym z głównych ośrodków tradycyjnych religii w tej części Afryki.
Prosimy o pokój z klimatyzacją. Długo ją uruchamiają i w trakcie wydobywają się z niej kłęby gryzącego kurzu, które wsączają się nam do oczu i gardeł. Musimy wyjść w parne powietrze, na wspólny dla wszystkich pokojów balkon. Klimatyzacja przez całą noc wydaje odgłos taki, jakby ktoś w pokoju nieustannie odpalał motocykl. Od połowy nocy zaczyna grzać zamiast chłodzić.
Ale, co docenię ogromnie dopiero później, w pokoju jest bieżąca woda w kranie. Jest prysznic. Uff, jaka ulga, taki prysznic. Jest na korytarzu, dość odrapana i estetycznie może taka sobie, ale technicznie bez zarzutu, normalna, europejska toaleta. I jeszcze nie wiem, że to luksus. Na razie stoję na balkonie, spryskany środkami na komary, patrzę w to pogrążone w półmroku centrum, niska zabudowa, brak chodnika, jakieś rupiecie, ktoś śpi na ulicy, przykryty kartonem.
W Ouagadougou mieszka około dwóch milionów ludzi, którzy przywędrowali tu z całego kraju, licząc na lepsze życie, choć nie sądzę, żeby ich ktoś tutaj dokładnie policzył. Są gdzieś tam, w tym półmroku. Śpią lub leżą w dusznej, parnej nocy, w przepojonych ludzkim potem pomieszczeniach lub na ulicy, na poboczu. Czekają na wschód słońca.
Artur Pałyga
Podróż wolontariuszy Centrum Misji i Ewangelizacji (CME) do Burkina Faso odbyła się na przełomie lipca i sierpnia 2014 roku. Centrum Misji i Ewangelizacji prowadzi konto, na które można przekazywać pieniądze na pomoc chrześcijanom w Pobe Mengao. Są także inne możliwości zaangażowania się w działania charytatywne na rzecz Burkińczyków.
Wiadomości z Polski
-
21
12.20 -
20
12.20 -
18
12.20 -
16
12.20 -
14
12.20 -
29
11.20 -
10
12.20 -
07
12.20 -
30
11.20 -
28
11.20 - czytaj archiwum »
-
W co wierzymy?
Biblijną naukę Kościoła Ewangelicko-
Augsburskiego streszczają 4 zasady.sola Scriptura - jedynie Pismo
czytaj więcej
sola Gratia - jedynie Łaska
sola Fide - jedynie Wiara
solus Christus - jedynie Chrystus -
Galeria fotografii
-
O naszym Kościele
-
Kalendarz wydarzeń