english version
Hasła biblijne na dzisiaj Ukryj hasła biblijne

Wniebowstąpienie Pańskie

21 maja 2020 r.

(20) A nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy przez ich słowo uwierzą we mnie. (21) Aby wszyscy byli jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie, a Ja w tobie, aby i oni w nas jedno byli, aby świat uwierzył, że Ty mnie posłałeś. (22) A Ja dałem im chwałę, którą mi dałeś, aby byli jedno, jak my jedno jesteśmy. (23) Ja w nich, a Ty we mnie, aby byli doskonali w jedności, żeby świat poznał, że Ty mnie posłałeś i że ich umiłowałeś, jak i mnie umiłowałeś. (24) Ojcze! Chcę, aby ci, których mi dałeś, byli ze mną, gdzie Ja jestem, aby oglądali chwałę moją, którą mi dałeś, gdyż umiłowałeś mnie przed założeniem świata. (25) Ojcze sprawiedliwy! I świat cię nie poznał, lecz Ja cię poznałem i ci poznali, że Ty mnie posłałeś; (26) i objawiłem im imię twoje, i objawię, aby miłość, którą mnie umiłowałeś, w nich była, i Ja w nich. (J 17, 20-26)


Wniebowstąpienie – zapomniane święto, czyli trochę nie na temat tytułem wprowadzenia.

Skrzyżowanie ulicy Pięknej i Alei Ujazdowskich w Warszawie jest ważnym miejscem w najnowszej historii powojennej Polski. Niepokojące sceny filmu „Jack Strong” kreślące wspomnienie o amerykańskim szpiegu w Ludowym Wojsku Polskim wzmocniły jego znaczenie i ukazały najbliższe sąsiedztwo ambasady USA w rozmytym, brudnawym kolorycie nadchodzącego stanu wojennego. Tak szarym i nijakim, jakimi były tamte dni.

Niemniej to samo miejsce nabierało innych barw każdej późnej wiosny, gdy „pachniała Saska Kępa”, cokolwiek by miało to znaczyć. Świeża zieleń budzącej się przyrody, głośne nawoływanie ptaków z Parku Ujazdowskiego i niezapomniany zapach nadchodzącego nieuchronnie lata – a to wszystko w tej samej okolicy. I zdarzało się – co rok – widzieć zawiedzionych klientów odchodzących od zamkniętego wejścia działu konsularnego, sprzedawcy snów o lepszej przyszłości za Oceanem, ponieważ na furtce wisiała niepozorna kartka: zamknięte – Wniebowstąpienie. Można było przejść na drugą stronę ulicy i spróbować na pocieszenie szczęścia w ambasadzie szwajcarskiej. No cóż, tu to samo: zamknięte – Wniebowstąpienie.

Część zawiedzionych korzystając z pobliskich linii autobusowych głośno zastanawiała się, co to za dziwne święto pośród „normalnych” dni oznaczonych czarną kartką w kalendarzu (tamtych czasów).

Wniebowstąpienie – nieistniejące święto.

Co to za święto? Które nie wstąpiło w miejsce pogańskich chrystianizując ich przesłanie. Które „ukryło się” pomiędzy wielkimi: Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, Zielonymi Świątkami. Które w swoim przesłaniu wydaje się niemal niedorzeczne. Tak niedorzeczne, jak ludowy przekaz widoczny w kościele w Sorkwitach, gdzie z sufitu wystają jedynie stopy (zapewne) Tego, który jest wzniesiony w niebiosa.

„Odwrócone” święto. Gdybyśmy rysowali wektory świąt, to te dla wspomnianych wcześniej zostałyby oznaczone jako skierowane „w dół”. Bóg przychodzi na ziemię w dziecięciu (jam z niebios zszedł), Bóg wkracza w historię, gdy pęka zasłona świątyni jerozolimskiej (tej samej, w której prorok Amos widział realnie obecnego Pana), Bóg przychodzi do swoich, gdy wśród uczniów pojawia się Zmartwychwstały (a wcześniej anioł Pański zstępuje z nieba, by odwalić kamień grobu Pana).

Wniebowstąpienie odwrotnie: to wektor skierowany ku górze, to odchodzący Zmartwychwstały pozostawiający swoich wybranych ich własnemu losowi.

Trudne chwile dla uczniów: najpierw musieli zmierzyć się ze swoją słabością, gdy posnęli w ogrodzie Getsemane, zamiast wytrwać w czuwaniu przy Mistrzu, potem przetrwać hańbę własnej zdrady, gdy Piotr wyparł się Go przed oprawcami, „przepracować” swoją bezczynność, gdy On miał przejść samotną drogę na Golgotę dźwigając krzyż nie do udźwignięcia. Po wszystkim nadeszła żałoba. Ta ostatnia zresztą zakłócona bezmyślną plotką kobiet o pustym grobie.

Wreszcie spotkanie w drodze do Emaus, wspólna wieczerza. Pojawia się nadzieja i codzienność obcowania ze Zmartwychwstałym. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy i wszystko się ułoży po myśli uczniów. Nowa nadzieja. Przebłysk supernowej.

Ale przed nimi kolejne rozczarowanie. Mają w pamięci rozczarowanie w Wielki Piątek, bo nie zstąpił z krzyża, by mieczem pokonać rzymskiego okupanta, potem rozczarowanie w drodze do Emaus, bo ich oczy nie widziały, a serca nie pałały. I do tego wszystkiego… Wniebowstąpienie. Kolejne rozstanie, kolejny raz konieczność rozprawienia się z własnymi słabościami. A może to nowa próba samotności? Może zemsta za to, że wcześniej Jego pozostawiali samemu sobie?

Co byłoby, gdyby pisklęta nigdy nie opuściły gniazda?

A może więc jest to święto odciętej pępowiny? Święto podstawowej godności człowieka, jego podmiotowości jako Bożego dzieła? Święto przejęcia odpowiedzialności za powierzone Stworzenie. Święto powtórnego aktu tworzenia i powierzenia człowiekowi roli Bożego pełnomocnika: abyś go uprawiał i strzegł! Sam. Zgodnie z nadanymi Tobie umiejętnościami, zgodnie z Bożymi wskazówkami, w Jego imieniu i w pewnym sensie na Jego rachunek.

Może dlatego „zapomniane święto”, bo nie lubimy przejmować odpowiedzialności? Chcemy być niańczeni, chcemy, aby ktoś inny podejmował decyzje (te trudne) i ktoś inny ponosił odpowiedzialność (to najchętniej). Jesteśmy jak małe dzieci, które chcą robić wszystko po swojemu, ale jeśli coś nie wyjdzie, jeśli pojawi się jakiś problem, kłopot, to szybko wracają do rodziców, aby to oni przyjęli odpowiedzialność, aby doprowadzili świat do porządku.

Wygląda na to, że uczniowie zgodnie z Bożym planem musieli wydorośleć. Wydorośleć w wierze, a więc konsekwentnie wydorośleć także w swoim świadectwie. Przyjąć osobistą odpowiedzialność za swoje deklaracje i czyny. Niektórych z nich doprowadziło to do męczeńskiej śmierci.

A my? Chowamy się niczym Piotr w cieniu, z dala od płonących ognisk modląc się, by nikt nas nie rozpoznał. Byśmy nie musieli przyznać się do znajomości z pojmanym wichrzycielem. Byśmy nie musieli zostawić wszystkiego, co mamy i wszystkich, których mamy, aby pójść za Nim. Abyśmy nie byli jak odchodzący w cień „bogaty młodzieniec”, który nie zdecydował się na „skok wiary” i nie porzucił swojego świata. Nie wyszedł ze strefy komfortu, jeśli chcecie tak to nazwać, i nie przyjął odpowiedzialności.

Wniebowstąpienie – pożegnanie, czy wezwanie do odpowiedzialności.

Na naszych oczach dzięki relacji ewangelisty Jana rozgrywa się pożegnanie. Wiem, wiem, zaczęło się znacznie wcześniej, bo jeszcze przed zdradą Judasza i przed wtargnięciem wojsk. A już na pewno nie w dniu wniebowstąpienia. Pożegnania to stały element naszego losu. Nieustannie kogoś żegnamy albo z czymś się żegnamy. To nie są przyjemne chwile. Dla uczniów też nie były. To ostateczne pożegnanie z Mistrzem wymagało czasu, jak dorastanie. Po wygłoszeniu licznych mów skierowanych do szerokiej publiczności Jezus przechodzi do wskazań dla uczniów. Wyróżnia ich, ale nie nadając im jakiegoś szczególnego znaczenia, bardziej powierzając im tajemnice i wskazując zadania typu „komu wiele dano, od tego więcej będzie się wymagać”. Jezus w swoich „mowach końcowych” staje się niemal uczestnikiem jakiegoś filmowego procesu sądowego, podczas którego ma w syntetyczny sposób ująć całość przekazu. I to tak przekonująco, aby ława przysięgłych przyznała mu rację. Jest jak starzec na łożu śmierci, który swoim najbliższym chce udzielić wskazówek, przekazać co jest najważniejsze, całą swoją zebraną w długim życiu i w wielu doświadczeniach mądrość, aby ich – tych pozostających na świecie – ochronić, zachować przed niebezpieczeństwami. Scena ta przypomina rozmowę ojca z synem w disnejowskiej produkcji „Król lew” (oczywiście w wersji sprzed kilkunastu lat), gdy pada zapewnienie nieustannej obecności ojca w życiu syna dzięki zapamiętanemu przez tego ostatniego przekazowi, o obecności (nieśmiertelnym związku) ojca w codziennych sprawach i najzwyczajniejszych rzeczach.

I okazuje się, że w mowie Jezusa ochrony przed niebezpieczeństwem nie ma, że nie ma żadnych gwarancji powodzenia, znaczenia, sukcesu. Życie będzie się toczyć swoim światowym rytmem, a ów świat szybko zapomni o Jezusie z Nazaretu. Najważniejszym staje się, aby pozostający „byli jedno”.

Trzymając się koncepcji swoistej inicjacji, przejścia do świata dorosłych, w naszym wypadku do świata dorosłych naśladowców Chrystusa, zwracamy uwagę na pewnego rodzaju fundament, który Zmartwychwstały stawia na naszych oczach. A skoro już mowa o inżynierii lądowej, to warto przyjrzeć się tej konstrukcji, jej wytrzymałości i podjąć decyzję, co można na niej zbudować.

Oby wszyscy byli jedno… Ile razy to słyszeliśmy, ile razy podobne wezwanie padało z ust wielu przy różnych okazjach. Odmieniane przez wszystkie tryby, czasy, przypadki. Jak ten Jezusowy testament odczytaliśmy? Ano tak: ein Volk, ein Reich, ein Führer - na przykład. Albo nakazując wszystkim przywdziewanie idealnie takich samych w kroju i kolorze mundurków. Albo nakazując noszenie jednej z pięciu wskazanych przez Wodza-Słońce fryzur. Albo odmieniając polskość i odgórnie ustalając zbiór tej polskości cech konstytutywnych eliminując łże elity, wykształciuchów i tym podobny element animalny. Wskazując palcem zawsze na błędy innych, nigdy nasze. Żądając poszanowania dla naszej mniejszości, samemu mając w pogardzie zdanie innych, zwłaszcza tych, którzy są w mniejszości.

Chcąc podążać śladem Pana, być naśladowcą Chrystusa jako „jeden Kościół” nakazujemy innym przyjęcie naszych poglądów, interpretacji, systemów. Kiedyś byliśmy nawet gotowi za to zabijać. W imię Pana. Dziś, też w imię Pana, uczestniczymy w demonstracjach naszych poglądów, tych „innych” i innych uważając za grzesznych, niegodnych łaski Pańskiej. Wyśmiewając ich ze względu na rasę, pochodzenie, preferencje seksualne. Ale też ze względu na preferencje religijne, bo są one zbyt albo liberalne, albo zbyt tradycjonalistyczne. Ktoś się modli za głośno, ktoś nie składa świadectwa, ktoś nie podnosi rąk w uwielbieniu, ktoś nie dopuszcza myśli o ordynacji kobiet, ktoś dopuszcza ordynację homoseksualistów. Każdy powód dobry, by podkreślić swoją wyjątkowość i poprawność wyznawanych przez siebie wartości. Każdy powód dobry, by lekceważyć inaczej myślących. I znowu stawiamy samych siebie na centralnym miejscu. To kiedyś nazywało się egoizmem. Nie o tym była „mowa końcowa” Jezusa.

Chcemy myśleć o sobie jako o „jednym Kościele”, ale oczywistym jest, że mamy „wszystkim dobrze czynić, ale najpierw domownikom wiary”. Jak pogodzić ze sobą wzajemnie sprzeczne postulaty?

Oby wszyscy byli jedno. Dziś podkreślamy wartość różnic wśród owych „wszystkich”. Doceniamy różne umiejętności, cieszy nas wielorakość darów. Szkoda, że te postulaty chrześcijanie adoptują zamiast być ich „rodzicami”. Wygląda na to, że świat nas prześcignął na drodze ku naśladowaniu. To ogromny wstyd.

Oby wszyscy byli jedno… - czy postulat ten jest więc kościelnym zaprzeczeniem demokracji? Najpierw musielibyśmy zdefiniować to pojęcie. I gdybyśmy doszli do wniosku, że nie chodzi tu wyłącznie o sposób sprawowania rządów, ale znacznie bardziej o podkreślenie podmiotowości i wyjątkowości każdego człowieka, to zrozumielibyśmy, że wezwanie „oby wszyscy byli jedno” jest rewolucyjnym postulatem wynoszącym każdą jednostkę na niemal boski piedestał. Każdy człowiek nosi w sobie cząstkę Boga, Jego ożywiającego ducha. Każdy człowiek jest dziełem Boga i jako taki zasługuje na najwyższy szacunek, bo związek Syna z Ojcem jest nienaruszalny i konsekwentnie związek Stwórcy z Jego dziełem pozostaje stały na wieki. Kto pogardza dziełem Boga, ten gardzi Nim samym.

Wynaturzony postulat „oby byli jedno” jest wrogiem człowieka, bo jednostkę stawia nad innymi. Subtelnie opisana przez Jezusa relacja Syna z Ojcem i nadzieja, że podobne relacje będą pielęgnować uczniowie jest dla odmiany fundamentem człowieczeństwa, oparciem dojrzałego naśladowcy Chrystusa widzącego wokół siebie bliźnich a nie przedmioty. Córki i synów tego samego Boga. Nie „gorszego Boga”, ale tego, który każdej i każdemu nadaje podmiotowość i przypisaną godność Bożego dziecka. A to zobowiązuje.

Skoro tak, to wtedy przestaje mi w jakikolwiek sposób przeszkadzać to, że Jezus prosi Ojca, by "wszyscy byli jednym". To wezwanie nie zwalnia mnie w żadnym razie z odpowiedzialności, lecz czyni mnie raczej ufnym i świadomym mojej dość poważnej roli znacznie bardziej niż doświadczanie dotychczasowych własnych, egoistycznych interesów. A Bóg wcale nie pozostawia nas naszemu losowi. To Jego działanie, Jego duch działa w nas i daje nam chcenie i wykonanie. „Ja dałem im chwałę”.

Tak oto stajemy się dorosłymi wyznawcami Tego, który „został wzięty w górę”. I nie ma tu znaczenia techniczne rozważanie, czy odbyło się to jak w czasach Enocha, czy w jakiś inny sposób. Ważną pozostaje stała więź pomiędzy Bogiem przecinającym pępowinę, ale gotowym do asystentury, którego imienia wzywamy razem podczas naszych spotkań, nabożeństw. My pozostajemy na ziemi i z Jego nadania działamy w świecie, w którym obecne są niezliczone prywatne i grupowe interesy. Pozostajemy, aby wskazać, że jest możliwość wzbicia się ponad podziały, że możliwe jest myślenie o wspólnym interesie i zjednoczenie dla dobra Stworzenia i ku chwale Stwórcy.

Jednoczy nas godność dziecka Bożego. Nasz szacunek do Boga manifestuje się w szacunku do Jego Stworzenia. Nie tylko do ludzi, ale do całej planety. W poczuciu nadanej uczniom „i tym, którzy przez ich słowo uwierzyli” odpowiedzialności.

Wniebowstąpienie staje się znaczącym świętem dorastania w Panu, wejściem dziecka Bożego w dorosłość. Można zaryzykować stwierdzenie, że dzieło wychowania tego dziecka, przygotowania do dorosłego, samodzielnego życia w tym dniu się zakończyło. Przejmuje ono nie tylko godność, nie tylko staje się podmiotem (swoiście pojętym sui iuris), ale również odpowiedzialnym współpracownikiem Boga w dziele zachowania Stworzenia. Relacja ewangelisty Jana wskazuje, że Jezus (z)realizował swoje powołanie (i dokonuje jego podsumowania rozliczając się z niego przed Ojcem), wykonał swoją misję. Skutecznie i z pełnym zaangażowaniem, bo aż do śmierci krzyżowej. Pozostają nam więc na Wniebowstąpienie do rozstrzygnięcia ważne kwestie: Czy rozpoznamy dziś nasze przeznaczenie do odpowiedzialności, o którym Jezus rozmawia z Ojcem? I czy dorośliśmy do wyznaczonej nam roli?

ks. Robert Sitarek