english version
Hasła biblijne na dzisiaj Ukryj hasła biblijne

Niewidzialne. Część 3

O Burkina Faso pisze Artur Pałyga

15.09.2014

Intensywne, gęste, wyraźne, fabularne sny będą mi towarzyszyły codziennie, przez cały pobyt w Burkina. Jakby było się bliżej tutaj źródła snów. Jakby pulsowały gdzieś w tym zapachu ze środka Ziemi.


Niewidzialne. Część 3

Wyrywam się ze snu i patrzę na zegarek. 7.23. Jest lepko. Jestem lepki jak ślimak. Klimatyzacja pół nocy pompowała do pokoju gorące powietrze. Prysznic, prysznic! Woda! Jeden tylko kurek, tak samo jak w kranie. Rano woda jest chłodniejsza, w trakcie dnia coraz bardziej się nagrzewa.
 
Klimatyzacja wydaje głośny, głęboki, pulsujący dźwięk. Bez przerwy. Trochę uczucie, jak w dyskotece techno. Na balkonie pijemy zamówioną w recepcji zimną colę. Nie ma dużego wyboru. Coca Cola ma tu niemalże monopol. Wszędzie potem, gdzie sprzedawano zimne napoje, były to wyłącznie produkty Coca Coli albo oprócz tego 2-3 wyroby lokalne. Na ulicy ruch. Ludzie na rowerach, motorach, w zdecydowanej mniejszości - w samochodach. Kobiety jeżdżą na motorach z dziećmi na plecach. Ruch, ruch, ruch, ruch. Rusza się nawet chodzący na czworaka kaleka. Powoli, jak wielki pająk, posuwa się brzegiem ulicy między zaparkowanymi motorami, rowerami i samochodami. Idzie w stronę banku. I my tam idziemy!
 
- Dajcie im parlament, zostawcie sobie banki! - przypomina mi się hasło, które popularne było wśród białych w Afryce w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy kolejne afrykańskie kraje ogłaszały niepodległość.
 
W banku siedzą dwaj żołnierze, jeden z karabinem maszynowym. Pusta hala wyłożona kafelkami, jak łaźnia turecka. W okienkach nikogo nie ma. W końcu w jednym pojawia się kobieta, ale informuje, że nas nie obsłuży, ponieważ obecnie trwa kontrola. Trzeba poczekać 10-20 minut. Czekamy godzinę. W międzyczasie zbiera się tłumek ludzi, w większości faceci, niektórzy w białych szatach.
 
Wydaje mi się, że w sumie spędziliśmy w tym banku ze cztery godziny. W Polsce nie da się wymienić pieniędzy na burkińskie. Wymieniamy euro. Większą ilość, bo w tym na projekt dla kobiet z Pobe Mengao. Waluta nazywa się frank zachodnioafrykański, wspólny dla kilku krajów, obowiązuje od lat 40. XX wieku. Mówi się na to - cefa - od skrótu CFA, po polsku by było AKF, czyli afrykańska kolonia francuska.
 
Ouagadougou, czy też po Wagadougou lub Wagadugu, bo wszystkie te zapisy są w użyciu, nazywane pieszczotliwie Łaga, jest afrykańską metropolią zamieszkaną przez co najmniej dwa miliony ludzi. Więcej niż Warszawa czy Wiedeń. Więcej niż Bruksela i Amsterdam razem wzięte. Z grubsza tyle co Paryż. Inaczej niż w stolicach europejskich, liczba ludzi w Łaga bardzo szybko rośnie.
 
Zastanawiając się nad zasadniczą różnicą między filozofią miasta tu i tam, doszedłem do wniosku, że chodzi o relację między ruchomym i nieruchomym.
 
Dla nas miasto jest przede wszystkim czymś stabilnym, stałym. Zajmuje bardzo konkretne miejsce w przestrzeni, ma określone granice. Jest pełne budowli, skwerów i placów, które SĄ, stoją, tworzą stabilną, trwałą przestrzeń miasta. W tej stabilności, w tej konstrukcji, w tych budowlach istnieją ludzie wpasowujący się w tę przestrzeń.
 
W Łaga jest odwrotnie. Najpierw są ludzie. Pomiędzy nimi, wśród nich wytyczone są ulice, rzucone są budynki i garść placów. W związku z tym nic tu nie sprawia wrażenia stabilności, czy trwałej konstrukcji. Ma się wrażenie, żę gdyby te budynki i place jutro zmieniły swoje miejsce i kształt, nie zmieniłoby to charakteru miasta. Że gdyby miasto przemieściło się, bo ludzie przeszliby kawałek dalej, to też nic szczególnego by się nie stało. Domy i place musiałyby się dostosować.
 
Mrowie ludzi, a każdy próbuje coś sprzedać.
 
I między nimi idziemy my, troje białych. Czuję, jak skóra moja świeci. Jak alarmowa żarówka w ciemności, kiedy dwóch nastolatków na nasz widok rzuca słowo: - Czekolada!
 
- Tak tu nazywają białych - mówi Lidia. - Czekolada.
 
Więc inaczej nas widzą niż my siebie pośród nich.
 
To trudne doświadczenie. Trudne doświadczenie - stać się zwierzyną łowną. Idzie się przez centrum dwumilionowego miasta i nie widzi się ani jednego białego poza naszą trójką. I jest się przez wszystkich dokoła widzianym, obserwowanym. Większość kulturalnie zachowuje spokój, niektórzy uśmiechają się życzliwie, niektórzy machają. Ale dla wszystkich łowców, a takich w żadnej stolicy nie brakuje, jesteśmy jak na widelcu. Jesteśmy zwierzyną. Obfitujemy w mięso, czyli w pieniądze, jakie na pewno, wiadomo, to się zawsze sprawdza, posiada każdy biały.
 
- My friend! My friend! - słyszymy. Pokazują jakieś przedmioty, z pewnością atrakcyjne i ze specjalną ceną da turystów. Chyba najdziwniejszą rzeczą, jaką chciano nam sprzedać na ulicy, były duże szczotki do froterowania podłogi. Jesteśmy jak brzęczące w ich wyobraźni, pękate worki z pieniędzmi, które trzeba tylko delikatnie przechylić w swoją stronę, żeby sobie coś uszczknąć. Co pewien czas ktoś przyłącza się do nas, ściska dłoń, wypytuje, zaprzyjaźnia się, próbuje wybadać, czego chcemy, czego tu szukamy.
 
- Może kobietę? Piękną afrykańską kobietę? Chcesz? - zachęca na koniec jeden z przygodnych towarzyszy spaceru przez centrum Łaga.
 
Nie ma rzeczy, której nie mógłbyś sobie zażyczyć. Od butów przez szczotki po kobiety. Jestem pewien, że gdybyśmy okazali zainteresowanie bronią maszynową bądź adopcją dzieci, każdy z tych przygodnych towarzyszy z miejsca zaangażowałby się w doprowadzenie transakcji do końca. Kwestia ceny.
 
Usilnie staram się przestać być zwierzyną. Znaleźć ludzkie porozumienie. Zmienić relację.
 
I tu następuje obława pod pocztą.
 
Przyszliśmy na pocztę wysłać kartki do Polski.
 
Większość białych (nielicznych, bo jak dotąd nie spotkaliśmy żadnego) najwidoczniej wcześniej czy później trafia na pocztę. Myśliwi o tym wiedzą.
 
Rozdzielają nas. Każdego z nas w mgnieniu oka dopadają grupy myśliwych, którzy, nie wiem, może czatują tu od rana. Na początek każdy chce nam sprzedać komplet kartek pocztowych. Otaczają mnie kręgiem. Dyskutują, przekonują, pokazują, wkładają do ręki. Nie są agresywni. Nie ma w tym cienia agresji. Trudno nawet powiedzieć, że są nachalni. Po prostu wykonują swoją pracę, jak mogą najlepiej. Są życzliwi, serdeczni, uśmiechają się. Śmieję się, ale czuję, że mięknę. Zresztą potrzebuję kartek. Targowanie się. Pamiętam, że mam się targować, że to uświęcony zwyczaj, że suma, którą podaje sprzedający jest znacznie zawyżona, bo do ostrych negocjacji.
 
Nie umiem jeszcze tego. Nie rozumiem się jeszcze ni w ząb na afrykańskim targowaniu się, które jest szalone. Pojmę to z grubsza dopiero przedostatniego dnia wyprawy. Na razie jestem zwykłym żółtodziobem, kompletnym laikiem, i oni to czują od razu, wiedzą od razu. Targuję się rozsądnie, po europejsku. Jak człowiek chce za 10 własnoręcznie robionych pocztówek i 10 kopert piętnaście tysięcy cefa (czyli około 90 złotych), to jestem bardzo zadowolony, kiedy udaje mi się stargować aż o jedną trzecią i wziąć 10 pocztówek i 5 kopert za dziesięć tysięcy cefa. Rozstajemy się serdecznie, ściskając sobie dłonie, obaj zadowoleni.
 
Tymczasem afrykańskie targowanie się polega na tym, że jak ktoś ci rzuca cenę 15 tysięcy, to ty mówisz tysiąc, i być może spotkacie się pośrodku. A są i tacy gracze, którzy za tę samą rzecz zażądają 30 tysięcy, mając nadzieję, że wyjdziesz od tysiąca, spotkacie się pośrodku i będzie miał 15 tys., co jest rewelacyjną ceną za 10 pocztówek. Teoretycznie to wydaje się proste, mówisz tysiąc i ani franka więcej, a na koniec dorzucasz drugi, on się godzi i jest git. W praktyce jednak, w starciu z mistrzami sprzedaży ulicznej z Łaga, uwierzcie nie jest łatwo. Mnie przynajmniej nie było.
 
Owszem, bardzo byłem z siebie zadowolony, kiedy po kupieniu pocztówek, obstąpili mnie artyści z obrazami, i kiedy kupiłem obrazek, który miał cenę 35 tysięcy cefa, za jedyne 5 tysięcy. Tyle że ja w ogóle nie chciałem kupować żadnego obrazka!
Kiedy po pocztówkach i obrazkach przyszła kolej na zabawki dla dziecka wykonane z puszek po napojach i na ludowe instrumenty muzyczne, stwierdziłem, że muszę to jakoś przerwać, bo za chwilę zostanę bez pieniędzy. Widziałem Lidię i Grzegorza otoczonych grupkami sprzedawców, ostro negocjujących, oglądających masę wkładanych im w ręce rzeczy. Musiałem sobie radzić sam. Przejąć inicjatywę!
 
- O! O! - pokazałem na ścianę poczty, wykrzykując i gestykulując raptownie.
 
Wszyscy moi odwrócili się i spojrzeli na ścianę. Duża jaszczurka wbiegająca pionowo po murze, zatrzymała się i też spojrzała na nas. To na nią pokazywałem. Zaśmiali się.
 
- Pombaka.
 
- Pombaka?
 
- Pombaka.
 
- To w języku moore?
 
- Tak.
 
- Mówicie w moore?
 
- Wszyscy w Łaga mówią w moore.
 
- Jesteście z plemienia Mossi?
 
- Nie każdy, kto mówi w moore jest Mossi.
 
- Ja jestem Dogonem. Jestem z Mali. Jestem uchodźcą - pochwalił się chłopiec, który chciał mi sprzedać strunowy instrument ludowy.
 
- Ja jestem Mossi - powiedział sympatyczny sprzedawca zabawek z puszek. - Ale wszyscy w Łaga mówią w moore, bo najłatwiej się porozumieć, bo wszyscy w nim mówią.
 
- A ja jestem z Polski. Mam na imię Artur.
 
- Charles.
 
- Alex.
 
- Neda - mówię, pokazując na siebie. - Osoba.
 
- Mówisz w moore? - dziwią się.
 
- Znam parę słów. To zawsze dobrze działa, jak się zna parę słów - śmiejemy się. - Nie jestem zwierzyną łowną - mówię. - Jestem neda.
 
Śmiech. Uściski dłoni.
 
- Umiesz na tym grać, Alex? - pokazałem na instrument, który chciał mi opchnąć.
 
- Pewnie! - oburzył się.
 
- To pokaż.
 
Zaczął grać. Zaczął świetnie grać. Charles akompaniował mu na puszce i śpiewał. Grali reagge.
Porozmawialiśmy o Bobie Marleyu. Odłożyli rzeczy, które chcieli mi sprzedać i zaczęli grać. Świetnie grać.
 
- Powinniście grać razem.
 
- Gramy razem. Dzisiaj mamy próbę wieczorem. Przyjdź!
 
- Przyjdę. Mam nadzieję, że przyjdę. Bardzo chętnie przyjdę.
 
Charles, ten od zabawek z puszki, mówi, że jest artystą. Na dowód pokazał mi dowód. W dowodzie ma wpisane - artysta plastyk. Skończył studia artystyczne i zarabia na życie, robiąc takie pierdołki z puszek - mówi. - Poza tym gra reagge, maluje obrazy i przymiera głodem. Dzisiaj nic jeszcze nie jadł. Oni tu wszyscy artyści przed tą pocztą. Po szkołach, po studiach. Robią pocztówki, rzeźbią, malują obrazy, robią instrumenty oraz pierdołki z puszek dla turystów. Miejsce przed pocztą to miejsce artystów. Robia też poważniejsze rzeczy artystyczne, jeśli ktoś sobie zażyczy. Stale odwiedzał ich tu Lucjan z Polski, z muzeum afrykańskiego w Żorach, który zbierał eksponaty do muzeum.
 
Lidka i Grzegorz po zakupieniu różnych rzeczy przedarli się pod pocztę. Jeszcze w środku pomocny kolega pokazuje nam, gdzie, co i jak, po czym chce nam sprzedać koraliki.
 
Artyści odprowadzają nas do ogródka restauracyjnego. To jeden z najlepszych lokali w Łaga. Jest południe, skwar, patelnia. Aż wszystko, zdaje się, skwierczy wokoło. A tu jest cień, bo rosną przyjemne drzewa i stoliki stoją pod tymi drzewami. I jest trochę trawy, co jest rzadkie tutaj. Uff, komórki w mózgu szybko przegrupowują się, robiąc miejsce dla nowych doświadczeń i umiejętności.
 
Obiad jemy przy stoliku, na naszym balkonie w hotelu Delwende. Grzegorz kupił od ulicznej handlarki. Nalana do foliowych woreczków brudnozielonkawa ciapaja. Z woreczków przelewamy do naszych turystycznych naczyń. Coś pomiędzy gęstą zupą, a rzadkim czymś. Zagęszczony wywar z jakichś roślin. Ma kwaskowato-słonawy smak. Do tego przyprawa. Ostra jak wszyscy diabli.
 
- To pimo - mówi Lidia.
 
Jak w wielu biedniejszych regionach świata, gdzie z natury rzeczy mniej dba się o higienę, do potraw tradycyjnie dodaje się piekielnie ostre przyprawy. Odkażają. 
 
Potem, kiedy spacerkiem wracamy z lotniska, gdzie poszliśmy sprawdzić, co z bagażem, zatrzymujemy się na afrykańskiego hot doga. Przy ulicy ogień pod rusztem. Na patyczkach małe kawałeczki baraniego mięsa. Sprzedawca bierze rozkrojoną bułę, wsadza do niej patyczek z mięskami i wyciąga patyczek. W piaszczystym kurzu afrykańskiej ulicy, po zachodzie słońca, pośród mnóstwa przyulicznych budek i straganów, po długim spacerze przez całe centrum, na lotnisko i z powrotem, ten znakomity i niepowtarzalny smak, proszę sobie wyobrazić! 
 
Druga noc w Afryce. Bezsenność. Natłok wrażeń, myśli. Myślę o tym, że w końcu nie trafiłem do chłopaków na próbę. Charles – Mossi i Alex – Dogon. Dwaj przyjaciele z zespołu.
 
Mossi i Dogonowie to stare, o bogatej historii plemiona, które walczyły ze sobą. Ciekawe zresztą, że nazywamy je plemionami, a nie narodami. Kiedy plemię staje się narodem? Od czego to zależy?
 
Zwykły Europejczyk, który słyszy o plemionach w Afryce, wyobraża sobie grupkę murzynów w sukienkach z liści palmowych tańczących z dzidami dokoła ogniska, czy coś w tym rodzaju. I byłby zapewne zdziwony, że państwa afrykańskie mają historię nie uboższą niż europejskie. Egipt, ba! Egipt! No Egipt, wiadomo. Ale nie tylko Egipt. W tej części Afryki,w której nie mogę zasnąć, najstarszym państwem jest Ghana. Pierwsze zapisy na jej temat znajdują się w kronikach arabskich podróżników z VII wieku. Potomkowie tych arabskich podróżników dwieście lat później wspomnieli o państwie Mieszka I. Potem było Mali ze słynną dynastią Keita, która zbudowała tu średniowieczne imperium.
 
Około tysięcznego roku Afrykę nawiedził potężny klimatyczny kataklizm - wielkie susze i pustynnienie obrzeży Sahary w kierunku południowym. Mossi, lud myśliwych i wojowników, został wyparty przez piasek na południe zamieszkane przez liczne klany rolnicze nazywane ogólnie ludami woltyjskimi, od nazwy rzeki, która przepływa przez te tereny. Wojownicy Mossi szybko podbili cały ten rolniczy teren, narzucając mu własną organizację polityczną, i tworząc silne i sławne Królestwo Ouagadougou. W wyniku czegoś porównywalnego z naszym rozbiciem dzielnicowym, jeszcze w średniowieczu powstało drugie państwo Mossi - Królestwo Yatenga ze stolicą w Ouaigoui, do której dzisiaj o szóstej rano zawiezie nas autobus. Yatenga przez setki lat szarpało się, biło, czyniło najazdy na państwo Dogonów, dziś na pograniczu Burkina Faso i Mali. Podczas tych najazdów Mossi podbili inne mniejsze ludy na pólnocy, jak również szczycący się bogatą kulturą i historią lud Kurumba, który zamieszkuje Pobe Mengao i okolice.
 
Mossi tak się dali we znaki podbitym ludom, że kiedy w XIX wieku weszły tu wojska francuskie, Mossi musieli stawiać im czoła sami. Dogonowie i Kurumba nie dość, że nie kiwnęli palcem, to jeszcze przyjęli Francuzów jak serdecznych gości, którzy uwolnili ich od odwiecznego wroga. Na Francuzach jednak dowody sympatii nie zrobiły wielkiego wrażenia i szybko narzucili ludziom nowe jarzmo, drakońskie daniny i obowiązek darmowej pracy przymusowej, więc szybko doprowadzili do wrzenia i do zorganizowanego oporu. Ostatnia bitwa rozegrała się 25 lat po wkroczeniu Francuzów na te ziemie. Ostatni walczący Dogoni zamknęli się w ufortyfikowanej wiosce Tabi na terenie dzisiejszego Mali. Pułkownik Mangeot, komendant regionu Timbuktu, wysłał na Tabi oddział 140 żołnierzy, w tym 20 artylerzystów, działa oraz 200 pocisków, karabin maszynowy z 1500 nabojami. Każdy strzelec dostałpo 150 naboi. Naprzeciw siebie mieli afrykańskich wojowników wyposażonych w łuki, dzidy, oszczepy i w nieliczne strzelby. Na propozycję kapitulacji odpowiedzieli, że wolą umrzeć niż być wygnańcami lub niewolnikami. Zbudowali system okopów oraz kamiennych umocnień i bastionów. Bitwa rozpoczęła się 7 listopada 1920 roku. Przez trzy dni Francuzi ostrzeliwali Tabi z armat, nie ruszając się z miejsca. Gdy Dogoni odrzucili kolejną propozycję poddania się, 11 listopada ruszył szturm. Walki trwały kolejne trzy dni. Wioskę zdobyto 14 listopada. Okazało się, że przez ten tydzień opór stawiało 70 walczących. Wioskę za karę Francuzi postanowili wymazać z mapy. Budynki zrównano z ziemią, zniszczono drogi dojazdowe, a mieszkańców przesiedlono na pustynię. 
 
Nazwa Tabi funkcjonuje tam do dziś trochę jak u nas Westerplatte.
 
Kiedy robi się jasno, postanawiam wziąć prysznic i zmyć z siebie całonocny pot. Nie mam świadomości, że to ostatni normalny prysznic w drodze na północ. Zmyty świeżą wodą, nareszcie zasypiam na chwilę. Bo to już. Piąta. Wstajemy. Pada deszcz. 
 
Artur Pałyga


Podróż wolontariuszy Centrum Misji i Ewangelizacji (CME) do Burkina Faso odbyła się na przełomie lipca i sierpnia 2014 roku. Centrum Misji i Ewangelizacji prowadzi konto, na które można przekazywać pieniądze na pomoc chrześcijanom w Pobe Mengao. Są także inne możliwości zaangażowania się w działania charytatywne na rzecz Burkińczyków.