Niewidzialne. Część 4
O Burkina Faso pisze Artur Pałyga
23.09.2014
Historia Sahary ładnie koresponduje z opowieścią o wygnaniu z Raju. Afryka. Pierwsi ludzie. Kolebka ludzkiego świata. Sahara to żyzna, zielona kraina, gdzie ludzie i zwierzęta żyją obok siebie. W opowieściach o genealogii plemion, u początków jest jedność ludzi i wybranych gatunków zwierząt. Wygnanie następuje pięć tysięcy lat temu. Raj zmienia się w pustynię. Na straży stają aniołowie suszy, burz biaskowych, pragnienia i śmierci. Zaczyna się wielka wędrówka.

Jeszcze ciemno. Naprzeciw nas człowiek śpi przed sklepem, na ziemi, przykryty kartonem. Deszcz pada i robi się błoto gęste i gliniaste. Ładujemy torby do starej, zielonej taksówki, gdy pierwsi ludzie na rowerach, motorowerach i małych motorkach, z głowami przykrytymi czymkolwiek, zasuwają już przed siebie.
Kiedy jedziemy i z mroku wyłaniają się pierwsi idący, myślę sobie jeszcze, że oni nawet podczas deszczu chodzą powoli i spokojnie, jakby nigdzie nigdy się nie spiesząc. Lidia mówi, że jak kiedyś szybko szła, spiesząc się na autobus, ludzie się z niej śmiali. Szybkie chodzenie jest śmieszne.
Na dworcu tylko nasz autobus. Na północ. Na Sahel, do podsaharyjskich stref. Jestem pewien, że w Polsce takim autobusem nikt nie wybrałby się nawet z Biedaszewa Małego do Biedaszewa Wielkiego, bo bałby się wsiąść. Tutaj to pojazd na trudniejsze trasy. Bo te na północ są trudniejsze. A każdy kurs jest niespodzianką. Nie wiadomo, co nas spotka. Załoga to kierowca i kilku chłopaków, którzy sprawnie upychają bagaże, gdzie jeszcze jest miejsce. Autobus jest pełny. W półmroku nasze jasne skóry nie świecą tak bardzo. Ciekawe zresztą z tym widzeniem kolorów skóry. My jesteśmy przekonani, że to my jesteśmy biali, a oni czarni, choć wiadomo, że tak naprawdę, przyglądając się kolorom naszych skór, tacy oni czarni, jak my biali. A są tu takie plemiona, które uważają, że to oni są biali, a my jesteśmy pomarańczowi, więc mówią na nas czerwoni.
Ruszamy. Pokrzykiwania załogi, niczym chłopców okrętowych na odbijającym od brzegu frachtowcu. Okrzykami pomagają mu wyjechać z bram dworca. Dobrze, że w większości są szyby w oknach, bo wciąż pada. Ouagadougou powoli zostaje za nami. Autobus rozpędza się na nierównej drodze. Nie siedzimy razem. Nie było miejsc koło siebie. Foteli jest po pięć w każdym rzędzie, łączone po dwa i trzy. Siedzę trochę ściśnięty obok starszego mężczyzny, który porusza ustami, jak gdyby się modlił, po czym powoli i spokojnie okręca sobie głowę i twarz dużą chustą, pozostawiając tylko oczy, które zamyka. Krople na szybie, miły przewiew, trzęsienie. Choć strasznie jestem ciekawy tej drogi i chociaż nagle robi się jasno, jakby ktoś na pstryk włączył przyćmione chmurami deszczowymi słońce, dopada mnie sen, który owija mi głowę, powoli i spokojnie, pozostawiając tylko oczy, które zamykam. Śni mi się zlikwidowany Raj, obrócony w piasek i w czerwony pył. I ludzie, których spotkaliśmy. Recepcjonista z hotelu Delwende, który 24 godziny na dobę miał włączony telewizor, stacja Burkina. Przepytywał nas, skąd jesteśmy, kim jesteśmy i dokąd jedziemy. Pytał, ile mam żon. Jedną. On też ma jedną. Nie chce więcej. I grzeczny chłopiec, syn Saturnina, który odwiedził nas w hotelu i bardzo grzecznie i z uśmiechem odpowiadał na pytania Lidii, co słychać, i jak rodzina. I starszy człowiek siedzący w kucki na ziemi przy zwijających się wieczorem straganach, który uśmiecha się do mnie.
Wiem, że autobus stoi, że już od dawna nie jedziemy. Ale śpię po bezsennej nocy i chcę wrócić do snu. Odnotowuję tylko, że część ludzi wysiadła, a część siedzi dalej. Więc wolno siedzieć, wolno się nie ruszać. Człowiek z głową zawiniętą w chustę, obok mnie, śpi spokojnie. Więc pewnie nic nadzwyczajnego. Autobus się zepsuł na tej wyboistej drodze i usiłują naprawić. Staliśmy tam podobno ze dwie godziny, zanim naprawili. Nie wiem. Spałem.
Czym była Ouahigouya w tej drodze?
Ouahigouya była miejscem przejściowym.
Co to znaczy, że była miejscem przejściowym? Jak to rozumieć? Czy chodzi o to, że przesiadaliście się w niej tylko?
Nie, nie chodzi o to, że tylko się w niej przesiadaliśmy.
Czy o to, że tonęła w błocie i w deszczu i wydawała się błotnisto-przezroczysta?
Nie, również nie chodzi o jej błotnistą przezroczystość.
Czy o zadaszenie przystanku, na którym wysiedliście, kryte wysuszonymi liśćmi na wbitych w błoto kijach?
Myślę, że o wszystko razem. Że rozmazana piaszczysta ziemia, w której ślizgały się nogi w sandałach, deszcz, który całość malował impresjonistycznie, niejasna sytuacja zawieszonej przesiadkowości, gdy autobus do przesiadania się doń, był odjechał, i jakieś ogólne poczucie nierealności dla mnie tego wszystkiego wokół, spowodowała tę myśl, że Ouahigouya to miejsce przejściowe, choć wiem, fakty są takie, że tak nie jest. Ouahigouya to jedno z większych miast Burkina Faso. Liczy obecnie około 120 tysięcy mieszkańców, z których prawie wszyscy mieszkają w małych domkach z piasku, błota i gliny. Położona na północy kraju, jest tak zwanym ośrodkiem miejskim przygranicznym, niedaleko od granicy z Mali. 24 grudnia 1985 roku mieszkańcy Ouahigouyi usłyszeli pojedynczy świst na niebie, i ledwie zdążyli spojrzeć w górę, na świst z nieba odpowiedział jęk z ziemi. Radzieckiej produkcji odrzutowiec MiG 21 zrzucił bombę na targowisko. Około setki ludzi umarło tego dnia w środku miasta. Wieczorem radio z Ouagadougou nadało komunikat, że siły powietrzne Mali zbombardowały cywilny cel w mieście Ouahigouya, popełniając zbrodnię wojenną i że samolot został ostrzelany, trafiony, a pilot jest ranny. Wojna między Burkina Faso i Mali o prawo do kawałka ziemi tam, gdzie nie ma i nigdy nie było jasno wytyczonych granic, trwała pięć dni i lubiące ładne nazwy międzynarodowe dziennikarstwo nazwało ją Wojną Bożonarodzeniową. Oba te ubogie państwa posiadały radzieckie odrzutowce i sporo europejskiej broni, jak na swoje nędzne budżety, przypadek charakterystyczny dla wielu afrykańskich krajów.
Tak więc Ouahigouya. Deszcz. Wysiadamy w błoto. W żółtawo-czerwonawym błocie lądują nasze bagaże, wszystkie torby z darami, całe dwieście kilo. Autobus spóźnił się co najmniej dwie godziny. Ten z Ouahigouyi do Pobe Mengao już odjechał. Co teraz? Możliwe, że będziemy musieli tu czekać do jutra. Układamy bagaże pod przeciekającym daszkiem. Zaleta sandałów w deszczu? Co wcieknie, to wycieknie. Siadam na ławeczce. Ludzie patrzą na nas spokojnie. Wyglądają w tym deszczu jednocześnie jak zjawy i jakby tu siedzieli zawsze, co się jedno z drugim nie wyklucza.
Podbiegają jacyś chłopcy. Biorą nasze bagaże. Ładują do samochodu, do jakiejś ledwie, wydawałoby się, trzymającej się na kołach, osobówki. O co chodzi?
- Wsiadajcie! Jedziemy!
Bez dalszych pytań, upychamy się z resztą bagaży do środka auta. Ruszamy z kopyta. Kawałek za miastem, w sawannie, stoi autobus. Ten, który nam uciekł. Stoi, bo jest barierre de la plui, bariera deszczowa. Szlaban na drodze. Ruch zamknięty z powodu deszczu. Droga nieprzejezdna. Trzeba czekać aż woda opadnie.
Chłopcy wyładowują nasze bagaże. Nie chcą pieniędzy za to podwiezienie. To już nie stolica.
Wszędzie czerwień. Zwykła kałuża wygląda jak rozlana krew. Ziemia wygląda jakby tak napita była krwią, że już nie wsiąka. Lateryt. Na laterytowej drodze stoi autobus. Stoi przed szlabanem, którego pilnuje mężczyzna w kurtce. Ma tu przy szlabanie budkę i nie otworzy przejazdu, dopóki nie dostanie wiadomości, że woda opadła i droga przejezdna. Załoga włożyła już nasze bagaże na dach, zakryła plandeką, przywiązała. Korzystają z darowanego przez deszcz czasu i naprawiają usterki. Zawsze jest co ponaprawiać. Zdjęli koło. Nie zanosi się na to, żebyśmy szybko ruszyli. Wchodzę w sawannę. Rzadka trawa, krzaki zdradliwie kłujące. Zdradliwie, bo nie wyglądają na to, że aż tak. A czepliwe są jak diabli. Głęboki dół, jak lej po bombie, co wcale nie jest wykluczone. I ten zapach, który unosi się tu cały czas, więc chyba jest z gleby, może z tego laterytu, nie wiem.
Ruch odbywa się po obu stronach drogi. Szlaban blokuje tylko drogę, więc co jakiś czas motorek, rower bądź samochód przejeżdżają sawanną, obok drogi. Autobus nie może. Musi czekać. Szczególnie, że jest w nim troje białych. Z białymi jest problem, bo potem w razie czego starają się o ubezpieczenie i mogą być z tego problemy. Lepiej być ostrożnym.
Czekamy ze trzy godziny. Dzieci nie płaczą. Nikt się nie denerwuje. Nikt nie szuka budki z piciem lub z czymś do przekąszenia. Nikt do nikogo nie dzwoni z komórki. Ludzie siedzą na ziemi, stoją, dzieci się bawią. Czekamy. Nie pada, więc jest szansa, że dziś jeszcze ruszymy. W końcu szlaban idzie w górę. Plamy krwi i lej po bombie zostają w pamięci. Tymczasem poletka zalane przez wodę. Ale szybko wsiąka i paruje w tym słońcu.
Most. Mostów nie buduje się tu w górę, tylko w dół. Rzeki są sezonowe. Wysychają w porze suchej, więc istnieją tylko przez trzy miesiące. Wyglądają jak rzeki w zasadzie tylko po deszczu. Już nazajutrz przypominają zanikające strumyczki. Dlatego nie stawia się filarów i przęseł, tylko kładzie się betonowe płyty przez dno rzeki i po nich się przejeżdża. Nie dziwne, że kiedy leje i wszystko wzbiera, nie da się przejechać.
Na przystankach czekają na nas grupy kobiet i dzieci handlujących przekąskami i napojami. Wystarczy, że jednej osobie z autobusu coś się uda sprzedać, już warto było tu stać przez cały dzień z tacą na głowie.
Jeszcze się czuję niepewnie. Jeszcze nie próbuję tłuściutkich pączków, napojów w woreczkach, które się pije, odgryzając róg worka, łuskanych w domu orzeszków arachidowych. Oszukuję apetyt wodą z butelki kupioną w Ouagadougou. Co śmielsze dzieci wchodzą do autobusu, pozostałe chodzą pod oknami i zachwalają swoje smakołyki. Ktoś coś bierze. Autobus rusza. Dziecko biegnie za nim z wyciągniętą ręką. Przez szybę wysuwa się ręka z monetą. Zdążył.
Gorąco. Czuję, że z zapachem tej czerwieni tutaj miesza się mój - spoconego, wytelepanego białego ciała, które marzy o choćby spłukaniu chłodną wodą i myśli sobie, o, super, dojeżdżamy. Przed nami, w zniżającym się już Słońcu, jawi się Pobe Mengao.
Co było piaskiem, kiedy nie był piaskiem? Co jest w piasku, czego już tu nie ma? W szczątki jakich światów wmieszał swoje trzy grosze europejski kurz z podeszw naszych sandałów, kiedy wysiedliśmy przed wieczorem w afrykańskiej wiosce? Jakie niewidzialne przygląda się nam?
Szeroka, czerwonawopiaszczysta droga ciągnąca na wschód. Chłopacy sprawnie, wspierając się nogami na otwartych oknach wskakują na dach autobusu po nasze bagaże. Autobus odjeżdża w upale i pyle. Nikt na nas nie czeka. Nie ma orkiestry powitalnej, fanfar i wiwatujących tłumów. Pan utykający przystankowy ma do Lidii pretensje, że miała mu coś przywieźć, czego nie przywiozła. Poza tym cisza. W upale i pyle małe domeczki koloru tej ziemi. Wyglądają, jakby z niej właśnie były ulepione. Podjeżdża motocykl. Pan niezadowolony przystankowy sprowadził motocyklistę, który każe najpierw wsiadać Grzegorzowi razem z częścią bagaży. Znikają wśród domków. Potem przyjeżdża po mnie. Mocno skupiam się na tym, żeby nie spaść na nierównej drodze. Jedziemy przez wieś. Podobno mieszka tu jakieś sześć tysięcy ludzi.
Już prawie wieczór, ale ciągle żarzy. Na obrzeżu wioski stoi otoczony murkiem Dom Przyjaźni. Zbudowali go Francuzi, jakieś stowarzyszenie. Niewielki parterowy budynek kryty blachą, po której biegają jaszczurki, przystają i patrzą na nas. Biegają i stają na pionowej ścianie, odchylają głowy, żeby nas obejrzeć i kiwają łebkami: tak, tak, tak, tak, no tak. Przed budynkiem wiata kryta suszonymi liśćmi. Stolik. Krzesła. Dojeżdża, podwieziona motocyklem, Lidia. Mówi, że nie ma Adama, który ma klucze od tego domu. Musimy poczekać. Składamy stos bagaży przed zamkniętymi drzwiami. Czekamy. Nie ma go i nie ma. Gdzieś pojechał. Kiedy będzie? - Natychmiast - mówi jego syn. Po jakimś czasie okazuje się, że natychmiast to jutro. Tymczasem synowie Adama, którzy nie mają kluczy, siedzą z nami. Są grzeczni i bardzo grzecznie z nami rozmawiają. - Szkoda - mówią - że nie przyjechaliście wczoraj. Wzięlibyście udział w składaniu ofiar podczas przywoływania deszczu. Udanej. W nocy deszcz spadł.
Dziś w nocy nie będzie padać może - mówimy sobie do siebie nawzajem na głos. - A jak będzie padać, to te suszone liście zatrzymają nad nami krople deszczu może.
Bo rozkładamy moskitiery pod wiatą. Obok kamiennych kulek leżących na ziemi oraz wyrzeźbionego z drewna krokodyla.
- Dziadek był artystą. To on to wyrzeźbił - mówi najstarszy syn Adama, który też chce być artystą. Artysta to bardzo dobry, bardzo szanowany zawód.
Krokodyle mieszkają zaraz za naszym domem, tuż za ścianą, w stawiku. Mieszkańcy Pobe Mengao nie robią im krzywdy, a one nie robią krzywdy mieszkańcom. Są bowiem spokrewnieni. Mają wspólnych przodków. Podobno po północy krokodyle chodzą po wiosce i zjadają to, co się nadaje dla nich do zjedzenia, a jest tu, leży na drodze, wszędzie pełno śmieci. Nie pokazują tego w filmach podróżniczych, tych śmieci, które są tu wszędzie, gdzieniegdzie więcej i gdzieniegdzie mniej.
Najmłodszy z chłopców, Sadik, może pięcioletni, zakłada do góry nogami przeciwsłoneczne okulary. Śmiejemy się wszyscy. Zdjęcia. Szybko robi się ciemno. Chłopcy odchodzą. Dojadamy to, co niedojedzone z podróży. Będzie, czy nie będzie padać? W komórce - ubikacji, która służy nam też za łazienkę, stoi wiadro z deszczówką. Każdemu przysługuje jedna trzecia wiadra. Nie do uwierzenia głośne, ogłuszające dźwięki wydawane przez żaby. Wydaje mi się, że są tu tysiące insektów, które lgną do mojego spoconego ciała. Przysiadają, obijają się o policzki, czoło, uszy. W komórce - ubikacji oglądam w świetle latarki owada, który przypomina dzięsięciocentymetrową mrówkę. Może to jest mrówka. Karaluchy wielkości dłoni czekają niespokojnie, aż zgaszę latarkę. Wyraźnie czuję ich niepokój. Zostawiam je więc. Trzeba teraz rozpiąć moskitierę i wejść do niej tak, żeby wpuścić do środka jak najmniej żywego. Kiedy pod wiatą z liści, jakieś ni to ważki ni to nie wiem co, duże i latające otacza mnie całą chmarą i omal nie wpada do ust, a skóra na której pot zmieszany ze środkiem na komary powoduje lekkie acz dokuczliwe pieczenie, i boję się, co będzie, kiedy będę musiał w środku nocy wyjść do komórki - ubikacji, w której znajdę nie wiadomo jakie nocne życie, a jak w nocy lunie ulewa, to te liście nie dadzą nam żadnej ochrony i nie będziemy mieli, gdzie się schować, myślę sobie coś w rodzaju: miła pościeli, łóżko, dzieci moje, żono, mamo, tato, Boże!
Gaszę latarkę i w ciemności słyszę, jak całe armie próbują przebić siatkę moskitiery, a niewidzialne wypełza, schodzi się z ziemi, z dokoła, i z nieba, przyglądając się nam ciekawie, jak jaszczurki. Tak, tak, tak, tak, no tak.
***
Centrum Misji i Ewangelizacji prowadzi konto, na które można przekazywać pieniądze na pomoc chrześcijanom w Pobe Mengao. Są także inne możliwości zaangażowania się w działania charytatywne na rzecz Burkińczyków.
Wiadomości z zagranicy
-
28
11.20 -
27
10.20 -
23
10.20 -
21
10.20 -
19
10.20 -
02
10.20 -
01
10.20 -
24
09.20 -
23
09.20 -
11
09.20 - czytaj archiwum »
-
W co wierzymy?
Biblijną naukę Kościoła Ewangelicko-
Augsburskiego streszczają 4 zasady.sola Scriptura - jedynie Pismo
czytaj więcej
sola Gratia - jedynie Łaska
sola Fide - jedynie Wiara
solus Christus - jedynie Chrystus -
Galeria fotografii
-
O naszym Kościele
-
Kalendarz wydarzeń