english version
Hasła biblijne na dzisiaj Ukryj hasła biblijne

Anioł z zamku

Tych lśniących oczu nigdy nie zapomnę - wyznał siostrzeniec Ewy von Tiele-Winckler, kiedy pytano go, jaka była naprawdę owiana legendą Matka Ewa. Arystokratka, która porzuciła zamek dla pracy wśród biedoty, była postacią niezwykłą. Pozostawiła po sobie pamięć i dzieło, któremu nie zaszkodziły lata milczenia.

Po ogromnym zamku w Miechowicach, w którym się urodziła, prawie nie ma już śladu. Pozostały tylko dwie rozpadające się wieże, które jednak i tak pozwalają się domyślać, jak wspaniała była to budowla. Ale mała drewniana chatka, w której Ewa spędziła niemal całe życie i gdzie umarła - stoi do dzisiaj niezmieniona. - Do swojej izdebki zabrała z zamku tylko jeden przedmiot, ten rzeźbiony tryptyk - pokazuje siostra diakonisa Marta Grudke, która dzisiaj mieszka w domku. Tryptyk wisi w kącie, ale i tak wyróżnia się na tle ubogich sprzętów. Znalazł tu jednak lepsze schronienie niż w ograbionym później do szczętu i doprowadzonym do ruiny zamku von Tiele-Wincklerów.

Mała chata

Domek Matki Ewy zbudowano w 1902 roku, kiedy już miała za sobą sprzeciw ojca i walkę o własną życiową drogę. Stoi nadal przy ulicy jej imienia. Jest niewielki, pachnący drewnem, ma bardzo małe pokoiki. Meble pozostały takie same jak wtedy, gdy ich używała. Skromne stoły i krzesła, półki na książki i na kamienie, które przywoziła z różnych stron świata. I fotografie bliskich. "Mała chatka, zbudowana z grubych, ciosanych pni przywiezionych z daleka" - opisywała domek Matka Ewa w pamiętniku. Swoją izdebkę nazywała komórką, bo rzeczywiście jest maleńka. Ledwie mieści się tutaj łóżko i biurko.

Po lewej stronie sieni znajdował się pokój ambulatoryjny, gdzie opatrywała chorych. Po prawej dwa małe pokoiki, ławy, stoły i niemalowane krzesła. Teraz chatką opiekuje się siostra Marta, która przyjechała na Śląsk w latach pięćdziesiątych. - Pochodzę z innych stron i na początku nie było mi łatwo - uśmiecha się diakonisa. - Ale dostosowałam się. Mieszka mi się tu dobrze, mam nawet centralne ogrzewanie, o czym kiedyś nikt nie marzył. Prowadzi po wąskich schodach do pokoiku Ewy, który teraz jest sypialnią gościnną. Okienka nie wychodzą na zamek, ale często biegła tam przez ogród. Nie chciała mieszkać w luksusie, tęskniła jednak za bliskimi. Kiedy Jej skromny grób znajduje się w pobliżu. Poprosiła, żeby na tabliczce znalazły się tylko dwa słowa "Służebnica pańska".

Wpływ matki

Hubert von Tiele-Winckler nie mógł zrozumieć, dlaczego jego córka poświęca cały czas na usługiwanie brudnej i często pijanej biedocie. Wybuchały awantury. "Nastąpiła katastrofa - pisała Ewa w pamiętniku. - Zabroniono mi wszystkiego. Odtąd nie było mi wolno brać udziału w rozdzielaniu południowej zupy, nie wolno mi było wdawać się w jakiekolwiek rozmowy ze służbą i mieszkańcami wioski, nie wolno mi było dawać chleba moim głodnym. Był to dzień pogrzebu moich marzeń. Ojciec nie brał poważnie moich zainteresowań. Obawiał się dziewczęcej, może i chorobliwej egzaltacji, której należało położyć kres jak najszybciej". Na ścianie w izdebce Matki Ewy sporo miejsca zajmują portrety rodziców, Huberta von Tiele-Winckler i Waleski von Winckler, niegdyś najbogatszej panny na wydaniu, spadkobierczyni ogromnej fortuny. - Charakter Ewy to skutek wpływu matki, bardzo pobożnej i skromnej osoby, która często pomagała biednym - tłumaczy siostra Marta.

Na portrecie Waleska, która zmarła w wieku 51 lat, jest panią o poważnym spojrzeniu i dostojnym wyglądzie, bez śladu kokieterii. O jej rękę starały się niegdyś dziesiątki adoratorów, miała legendarne powodzenie i bajeczny majątek. Wybrała bardzo przystojnego mężczyznę, porucznika wojsk pruskich. Zdecydowała się natychmiast - poznała Huberta von Tiele latem na wyspie Rugia, a 6 września tego roku odbył się ślub. Urodziła mu dziewięcioro dzieci. Ewa była przedostatnia. Ewa była bardzo przywiązana do matki. W chwili jej śmierci, dziewczynka miała zaledwie 13 lat. "Gdy odeszła od nas na zawsze, każde z nas odczuło to jako pustkę, której nic nie zapełni - pisała Ewa. - Pozostała w naszej pamięci jako uosobienie wszelkiego dobra, delikatności, serdeczności i niezmąconego spokoju".

Ewa, skacz!

Waleska pomagała finansowo biednym w swoich dobrach, wysyłała też do nich lekarza, ale nigdy nie opiekowała się nimi osobiście. Dla ojca Ewy to, że jego córka spędza całe godziny w brudnych chatach, było nie do przyjęcia. Hubert von Tiele był pruskim oficerem i wychowywał swoje dzieci bez sentymentów. Ale nie mógł zrozumieć niestosownego poświęcania się Ewy. "Radowały nas jakiekolwiek objawy jego dobroci - wspominała Ewa. - Hartował nas, czym się dało. Nie tolerował żadnych płaczów czy narzekań, nie wolno nam było uskarżać się na cokolwiek w jego obecności, okazywać strachu czy innych oznak słabości charakteru. Kiedyś wdrapałam się na wysoki mur, wzdłuż którego ciągnął się rów pełen wody. Ojciec rozkazał mi przeskoczyć rów. Bałam się. Powtarzał: Ewa, skacz! Skoczyłam i udało mi się osiągnąć drugi brzeg rowu".

Nic dziwnego, że kiedy Ewa zdecydowała się na budowę ośrodka miłosierdzia, na który przeznaczyła swój spadek po matce, nie pomogły protesty ojca. Nie bała się ryzyka. W końcu uwierzył, że jego drobna córka ma bardzo silny charakter. Powiedział kiedyś do syna: - Gdybym już tego nie mógł zrobić, to proszę cię, żebyś wybudował dom dla Ewy i jej biednych.

Bieda na Śląsku była w tym czasie powszechna. Mieszkańcy wsi Miechowice nie mieli opieki lekarskiej, masowo umierały dzieci, wybuchały epidemie, na przykład szkarlatyny. Ewa sama chodziła od chaty do chaty z pomocą. Wkrótce miała pod opieką 230 chorych. Nie wiele osób chciało jej pomagać. "Jak żałowałam, że nie jestem mężczyzną, bo miałabym znacznie większe możliwości usuwania nędzy, niż będąc słabą, młodą dziewczyną." - pisała Ewa. Postanowiła więc zdobywać wiedzę dotyczącą pielęgniarstwa i pomocy socjalnej. Uczyła się w różnych zagranicznych ośrodkach, gdzie prowadzono taką działalność. Stała się fachowcem i autorytetem w wielu dziedzinach. Nie było w niej już nic z egzaltacji.

Piękny prezent

Ewa była całkowicie pochłonięta swoją pracą. Nie interesowały ją żadne rozrywki. Za zgodą ojca nosiła tylko bardzo skromną, ciemną sukienkę "wolną od wymogów i jakichkolwiek ozdób". Najcenniejszym prezentem gwiazdkowym, jaki dostała w życiu, był dom dla biednych, który zafundował jej ojciec. Wkrótce domek rozrósł się w ośrodek składający się z ponad dwudziestu budynków przeznaczonych dla bezdomnych w Miechowicach i kilku innych miejscowościach. W ośrodku znalazły miejsce sieroty, dziewczyny z więzienia czy poprawczaka; które tutaj uczyły się i wracały do zwyczajnego życia. Byli tu też chorzy, zwłaszcza nieuleczalnie, a także staruszkowie wyrzuceni przez rodziny z domu. Ewa utrzymywała ośrodek z własnych środków i z darowizn bogatszych mieszkańców. Czasami liczyła każdego ziemniaka, sama też wykonywała regały i układała podłogę w chlewni. Pracowała fizycznie ponad siły.

W Miechowicach zachowały się tylko resztki "Ostoi", ale idee Matki Ewy są rozwijane nadal za granicą: istnieją dwa ośrodki w Freudenbergu i Heiligengrabe. - Kilka lat temu spotkali się w Miechowicach podopieczni, dla których założyła sierociniec, przygarniając najbiedniejsze dzieci z okolicy - mówi siostra Marta. - Przyjechali z różnych stron świata. Mówili, że spotkanie Matki Ewy było najpiękniejszym i najważniejszym wydarzeniem w ich życiu.

Grażyna Kuźnik

Przedruk: "Dziennik Zachodni" nr 274/2000, za: "Gazeta Ewangelicka" nr 7/8/2001